Relacja z Mazur

EU_flag_LLP_PL-01              Autor: Zbigniew Milewicz z Monachium
Co Sławka Stefaniaka z Zagłębia mogło przygnać do Mrągowa, gdzie ani kopalń, ani hut, tylko woda, lasy, ludzie mówiący jakimś takim innym akcentem i nieśpiesznie drepczący przed siebie… Co Ryszarda Bitowta tu sprowadziło z odległych krańców Polski, a co Christinę Neumann z Würzburga… Tego wszystkiego spróbujemy dociec, jako wolonta-riusze drugiej odsłony polsko – niemieckiego projektu: śladami poetów Ernsta Wiecherta i Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. W pierwszej Ewa Maria Slaska, wraz z Eddą Frerker chodziły mazurskimi i warszawskimi tropami obu autorów, my z Edmundem Nowakiem skoncentrujemy się na mazurskich śladach Ernsta Wiecherta.
Pisarz urodził się 18 maja 1887 r. w miejscowości Kleinort, niedaleko Mrągowa, co zwało się wówczas Sensburg. Po drodze będziemy spotykać różnych ludzi, różne inne wątki, te ścieżki będą się czasami przecinać, albo nagle urywać, kiedy indziej pobiegną kawałek równolegle, jak to w mazurskim lesie.
 
Autorami projektu są Bogusław Fleck z Berlina i Zofia Wojciechowska z Mrągowa. Projekt ma na celu aktywizację ludzi 50+, a finansowany jest z funduszy unijnych. Pani Zosia odbiera nas taksówką spod nieczynnego dworca kolejowego i zawozi do gościńca „Molo“, nad jeziorem Czos, gdzie mamy zarezerwowane pokoje z widokiem na wodę. Standard dobry. Trochę się odświeżamy i schodzimy do restauracji na proszoną kolację – półmisek smakowitych, mazurskich ryb i kieliszek białego wina pomagają wyciszyć się po podróży.
 
Ranek następnego dnia, podobnie, jak większość kolejnych, które tu spędzimy, wita nas słonecznym uśmiechem, skąpanym w powierzchni jeziora. Śniadanie, w postaci obficie zaopatrzonego, szwedzkiego bufetu wliczone jest w cenę pokoju. Po posiłku, próba elektroniki, czy mój świeżo zakupiony laptop przyjmuje zdjęcia z aparatu fotograficznego i jak z dyktafonem, który parę lat przeleżał w szufladzie. Około  13.00 przyjeżdża Zosia i omawiamy program pobytu. Można dać na spocznij, nie będziemy zatrudnieni przy wycince drzewa w Puszczy Piskiej, ale ten pobyt w luksusowym hotelu przyjdzie odrobić w twardej pracy reporterskiej. Na początek Sławek Stefaniak – numizmatyk i kolekcjoner pamiątek, związanych z życiem i twórczością Ernsta Wiecherta dosiada się do nas na hotelowym tarasie, mówi, że się trochę spieszy, bo startuje czwarty festiwal kultury mazurskiej w Sorkwitach i on tam będzie wystawiał swoje eksponaty, musi je więc przygotować, ale trochę sobie pogawędzimy. O tym m.in., jak trudno było mu, obcemu, zapuścić korzenie w mazurskiej ziemi, ale teraz nikt by mu ich już stąd nie wyrwał. Od lat działa społecznie w Mazurskim Stowarzyszeniu Twórczości Ernsta Wiecherta w Pieckach, a na życie zarabia pracą w ubezpieczeniach. Koło naszego stolika przechodzi dziewczęcym krokiem Agata Dowhań z zespołu Alibabki, który przed laty był na topie polskiej sceny muzycznej. Zamieniamy parę grzecznościowych zdań, pamiątkowa fotka, na dziś tyle zadań. Mogę wypożyczyć „bączka”, łódkę na moje ulubione dwa wiosła i trochę się porozciągać na jeziorze, dawno ku temu nie miałem okazji.
Nazajutrz jesteśmy umówieni z Edmundem na spotkanie z Mariuszem Żyłowskim, kierow- nikiem muzeum w Mrągowie, z okazji wystawy o repatriantach, którzy osiedlili się na Warmii i Mazurach. Relacjonowaliśmy już tę wizytę. Ciekawi mogą zajrzeć na bloga Ewy Marii Slaskiej: http://ewamaria2013texts.wordpress.com/2014/08/17/kresy-na-warmii-i-mazurach/
 Do dyspozycji mamy rowery, można popedałować wzdłuż jeziora dobrą drogą, popatrzeć na wodne ptactwo buszujące w sitowiu, na wędkarzy zachęcających ryby do łyknięcia przynęty, na naszych rówieśników, ćwiczących swoją tężyznę na gimnastycznych przyrządach, ustawionych na jednym ze skwerów. Pod amfiteatrem, w którym odbywają się większe imprezy w mieście (niestety o jeden dzień spóźniliśmy się na 20 jubileuszowy Festiwal Kultury Kresowej), podają dobre, zimne piwo. Z czasem promile wywietrzeją i znowu będzie można wsiąść na rower.
Na stary, miejski cmentarz, za ozdobną sadzawką, zwaną jeziorem magistrackim, „idziemy z buta”. Podobno są tam mogiły żołnierzy, milicjantów i pracowników bezpieki, którzy zginęli po zakończeniu wojny, w trakcie tzw. utrwalania władzy ludowej. Jedni padli od partyzanckiej kuli, inni z broni niemieckich lub krasnoarmiejskich maruderów, w obronie cywilnej ludności; rodzimi szabrownicy też byli uzbrojeni. Trudno te mogiły znaleźć, wreszcie jacyś starsi ludzie pomagają. Kwatera między sosnami, dziesięć pozarastanych mchem kamiennych płyt, ze słabo już widocznymi nazwiskami i stopniami służbowymi poległych. Na czołowym cokole widać ślady po zerwanym napisie, komu kwatera jest poświęcona. Może jakiś pijaczek dostał za niego na flachę w skupie złomu, Edmund uważa, że ta dewastacja to akt polityczny. Tylko, kto by za nim stał? Radykałowie ze skrajnej prawicy, a może ludzie, którym dobra pamięć jest nie na rękę? Trudno być np. wnukiem funkcjonariusza dawnego aparatu bezpieczeństwa i jednocześnie „kręcić lody” w PO albo PiS.
Do Piersławka, gdzie znajduje się Izba Pamięci Ernsta Wiecherta, jedziemy daewo Zosi. Leśniczówka, w której pisarz urodził się i mieszkał do lat wczesnej młodości, należy do Nadleśnictwa Strzałowo. Gospodarzem jest leśniczy, Zbigniew Sadownikow, który wspólnie ze swą połowicą Jolantą dba o to, aby dom i jego otoczenie nie straciły pierwotnego charakteru. Sama Izba mieści się w sąsiednim, parterowym budynku, na ścianach zdjęcia z różnych okresów życia pisarza i jego bliskich, są domowe sprzęty, które udało się uratować z leśniczówki po zakończeniu wojny, cenne dokumenty, przedmioty osobiste należące do rodziny. Ponieważ przyjechaliśmy z Monachium, pani Jola pyta się, jaką płytę nam puścić o Ernście Wiechercie, po niemiecku, czy po polsku? Sumituje się, że przecież nie wie, w jakim języku mówimy na co dzień. Prosimy o polską wersję. Niestety o wschodniopruskim
twórcy wiem niewiele, oprócz tego, że poza germańskimi w jego rodzie były także korzenie polskie, litewskie i romańskie oraz że był antyfaszystą. Po polsku nie mówił. Edmund, rasowy podróżnik, lepiej przygotował się do wyjazdu. Wyszperał w internecie, że pierwsza żona Wiecherta popełniła, podobnie, jak jego matka, samobójstwo, ponieważ pisarz związał się z inną kobietą, z którą zamieszkał później nad Starnberger See, w Górnej Bawarii. Płyta dostarcza więcej informacji, obiecuję sobie, że po powrocie do Monachium pójdę do biblioteki i wypożyczę którąś z 13 powieści pisarza, a był również autorem opowiadań i wierszy.
Czas goni, po południu zaczyna się mazurski festiwal, na który jesteśmy zaproszeni. Także relacja z festiwalu doczekała się naszej publikacji w berlińskim blogu Ewy Marii Slaskiej (http://ewamaria2013texts.wordpress.com/2014/08/29/co-slychac-u-poetow-i-innych-artystow/), więc lecimy dalej. Na warsztaty dziennikarskie, które w Gościńcu poprowadzi red. Krzysztof Mika, na szybkie, pełne serdeczności „wpadnijciedomnienaporannąkawę“ u pani burmistrz Mrągowa, Otolii Siemieniec, przy białoruskich czekoladkach. Na spotkanie z Bogdanem Kurtą, mrągowskim starostą, żeby porozmawiać o problemach powiatu i na ulicę Wolności, do Ryszarda Bitowta. Ten ostatni adres zasługuje na oddzielny materiał, więc tylko kilka zdań. Na rozmowach z 84 letnim kresowianinem, którego losy rzuciły po zakończeniu wojny wraz z najbliższymi na Mazury, spędziliśmy dwa dni i pożegnaliśmy go… w poczuciu niedosytu. Leksykon Kultury Warmii i Mazur pisze o nim: nauczyciel, etnograf, kolekcjoner, działacz społeczny, kronikarz związany z Mrągowem. Napisano i nakręcono o nim wiele reportaży, materiałów dokumentalnych, ale żaden nie dał panu Ryszardowi odpowiedzi na pytanie, które wraz z upływającym czasem coraz bardziej go nęka: co zrobić z tą całą masą dokumentów i eksponatów, które zgromadził w ciągu kilkudziesięciu lat. Po pobieżnym zapoznaniu się ze zbiorami, zajmującymi dosłownie cały dom od piwnic po strych i przyległe pomieszczenia gospodarcze, też nie wiemy.
Czas jest wrogiem pamięci, zwłaszcza tej materialnej. Kiedy kolega jedzie na zwiedzanie głównej kwatery Hitlera, zwanej Wilczym Szańcem, ja zatrzymuję się w samym Kętrzynie, żeby poszukać swoich rodzinnych pamiątek. Grobu babci Urszuli, mamy mojego ojca, repatriantki z Wilna, niestety już nie ma. Udaje mi się jednak zdobyć informacje, które wzbogacają moją wiedzę o rodzinie Milewiczów, ale to także było już tematem oddzielnego wpisu na blogu: http://ewamaria2013texts.wordpress.com/2014/10/13/po-sladach/.
 
Kończy się pomału drugi tydzień naszego wolontariatu. Pomagamy Zosi w przygotowaniu jedynego w swoim rodzaju magicznego spektaklu, w którym głównymi aktorami są dzieci z „Zielonej Akademii“, czarodziejski ogród w Pieckach, pełen oszołamiających zapachów – och, gdyby udało się je tak w jakiejś ogromnej konserwie przewieźć do Monachium, jako antidotum na złe chwile – i podwójna tęcza na wieczornym niebie. Pomysłowym man- dalom kwiatowym i konkursom przyrodniczym towarzyszą występy lokalnego zespołu muzycznego, a cała impreza odbywa się na łące przed Muzeum Regionalnym im. Walentyny z Sapiehów Dermackiej. Oto co pisze o nim w swoim internetowym profilu p. Izabela Kozyra-Cybulska, kierująca muzeum: wcześniej funkcjonowało, jako prywatne  Muzeum Sztuki Ludowej Pani Walentyny i Marii Dermackiej. Główną częścią kolekcji są figurki i sceny figuralne, rzeźbione w glinie (wypalane, polichromowane, szkliwione) wykonane przez znaną na całym świecie twórczynię sztuki ludowej Władysławę Prucnal z Medyni Głogowskiej. Wspaniała kolekcja powstawała od 1959 r. W jej skład wchodzą bogate księgozbiory oraz meble, eksponaty i przedmioty użytku codziennego. Muzeum odwiedziło już wiele znanych osób i ekspertów sztuki ludowej, którzy podkreślają wartość zbiorów (…) Zbiory zostały skatalogowane i czekają na zatwierdzenie przez konserwatora Zabytków. Panie Dermackie prowadziły przez wiele lat Kronikę Gminy (w Pieckach –  przyp. Z.M. ), która liczy kilkanaście ksiąg z wpisami gości, wśród których byli znani aktorzy, politycy, dziennikarze, etnografowie, artyści sztuki ludowej z różnych regionów Polski i zagranicy.Osobną część zbiorów stanowią eksponaty związane z życiem i twórczością Ernsta Wiecherta, które pani Walentyna Dermacka także z wielkim zaangażowaniem gromadziła.
Mrągowo jest niezmordowane w imprezowaniu. W sobotę i niedzielę, na deskach Centrum Kultury i Turystyki (oczywiście, z kierownikiem miejscowej IT, Robertem Wróblem  zrobiliśmy  wywiad) odbywa się Festiwal Pieśni Żołnierskiej i Patriotycznej. Przyjeżdżają soliści, zespoły wokalne i chóry głównie z regionu, ale przecież także i z Kielc, i ze Słupska, i są winni wielu łzom wzruszenia, wyciśniętym również z moich oczu. Publiczność głównie 50+ , wśród wykonawców przewaga tych samych roczników, choć młodzieży na estradzie nie brakuje i jest dobra muzycznie, zbiera więc zasłużone nagrody. W dzień naszego wyjazdu do Monachium, w Mrągowie odbędą się wielkie sportowe zawody, z ulicznym maratonem na czele i szkoda, że przynajmniej w nich nie pokibicujemy. Kiedy to miasto w ogóle odpoczywa?
Na ostatni tydzień dostajemy zakwaterowanie w leśniczówce w Piersławku, u państwa Sadowników, żeby dobrze poczuć ducha Puszczy Piskiej i Ernsta Wiecherta oczywiście. Jego Izbę Pamięci odwiedzają regularnie Niemcy, wycieczki autokarowe zatrzymują się na obszernym parkingu koło zabudowań i później grupkami przechodzą na dziedziniec. Tyle, że większość turystów chce głównie skorzystać z miejscowej, bezpłatnej toalety, a wstęp do Izby kosztuje 6 złotych. Pani Jola zbuntowała się więc któregoś dnia i teraz przy braku kulturalnych zainteresowań trzeba płacić po dwa złote za wygódkę. Dla wielu jednak i to jest zbyt wielki wydatek, więc wracają nadąsani do autokarów. Zanim pojadą na dalsze zwiedzanie Mazur, zrobią obowiązkowe zdjęcia – leśniczówki z zewnątrz, cielaków pasących się na nieodległej łące, dostojnego starodrzewu na dziedzińcu, to nic nie kosztuje.
W ramach naszego wolontariatu, kiedy tylko jesteśmy w leśniczówce, rozmawiamy
z niemieckimi turystami o tym, co ich tutaj sprowadza i na szczęście nie zawsze jest to fizjologia. Trzydziestoparoletnia Conny z Berlina z koleżanką postanowiły zwiedzić Izbę i wysłuchać opowieści o Ernście Wiechercie, ponieważ mieszkają niedaleko ulicy jego imienia i ciekawiło je, kto to taki. Nie żałują, że weszły. Christine Neumann jest emerytowaną nauczycielką matematyki z Würzburga
i przyjechała tu bardziej świadomie, dla autora książek, które zna i ceni za ich humanizm oraz piękny język. Lubi zwłaszcza „Wälder und Menschen“, „Die Majorin“, „Die Jeromin-Kinder“. „Der Totenwald“ o pobycie pisarza w obozie koncentracyjnym Buchenwald wrył jej się najmocniej w duszę, nie mogła nie przyjechać do Kleinort.
Po wojnie miejsce to nazywało się Sosnówka i Zbigniewowi Sadownikowowi bardziej ta nazwa pasowała, niż Piersławek, który nie wiadomo skąd się wziął. Sosny w tutejszym drzewostanie nie brakuje, a on jest leśniczym, tak, jak był jego dziadek i ojciec. Parę lat temu córka poszła w ich ślady, synowie jakoś nie chcieli. Cztery pokolenia leśników w rodzinie, ładne dziedzictwo. Mówią o nim fotografie wiszące na ścianie w stołowym pokoju, stylowe meble, imponujących rozmiarów poroża wiszące na ścianach i pięknie wydana „Księga rodów leśnych” Emiliana Szczerbickiego, w której jest opisany także rodowód naszego gospodarza. Codziennie leśniczy targa do domu ustrzelonego dzika, jelenia, sarnę, a w najgorszym razie jakiegoś szaraka, pani leśniczyna to wszystko pitrasi, a wolontariusze jedzą, aż im się uszy trzęsą. Wolne żarty oczywiście, pani Jola faktycznie karmi nas aż do przesady dobrze, ale zwierzyna w lasach jest jeszcze pod ochroną. Dopiero jesienią, za pozwoleniem świętego Huberta, myśliwi spróbują łowieckiego szczęścia. Na razie leśniczy zaprasza nas na bezkrwawe polowanie, jego terenowym samochodem podjeżdżamy wieczorem w głąb lasu, do „ambony“, z której przez lornetkę będziemy mogli poobserwować rykowisko i może uda nam się strzelić jakąś ciekawą fotkę. Niestety zwierzyna nas ignoruje. Dopiero w drodze powrotnej widzimy w świetle reflektorów kilka sarenek, przecinających leśną drogę. Przystają i przez chwilę patrzą w naszą stronę, po czym spokojnie oddalają się w głąb lasu.
Końcówka naszego pobytu na Mazurach wydaje się być z gumy, za arcyciekawym spotkaniem z Krzysztofem Mutschmannem, pastorem Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego w Sorkwitach goni wyjazd do Olsztyna, a tu zwiedzanie miasteczka akademickiego Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Kortowie (po raz pierwszy w życiu pożałowałem swoich studiów w krakowskiej Alma Mater), w tym wystawy dalii na Wydziale Ogrodnictwa, gdzie Zosia prowadzi zajęcia z Hortiterapii. Później jemy jabłka i szarlotkę na złość Putinowi, którymi częstują nas władze Sejmiku Wojewódzkiego w Olsztynie i staramy się znaleźć odpowiedź na kluczowe pytanie: czym jest mazurskość? Przyswojona pektyna (ergo Putin) pozwala nam pozostać przy życiu w żydowskim domu przedpogrzebowym, wybudowanym ponad sto lat temu, według projektu światowej sławy architekta Ericha Mendelsohna, rodem z Olsztyna.
Resztki złej energii z tego domu przepędzamy w mazurskim Edenie, Galindii nad brzegiem jeziora Bełdany. Jest to ciekawy park krajobrazowy, ze słowiańskimi twarzami wyrzeźbionymi w drewnie i mnóstwem różnych atrakcji turystycznych. Zawozi nas tam Sławek, na dzień przed odjazdem i wtedy wreszcie udaje się wyciągnąć od niego, z jakiego powodu osiedlił się na Mazurach. Zwyczajnie zakochał się w pewnej dziewczynie, a później w tych lasach, jeziorach i został. To tłumaczenie brzmi romantycznie i bardzo młodzieżowo, Sławek jest również 50+, chłopaki w tym wieku już nie poważnieją.